Na grę Pikmin 4 na konsolę Nintendo Switch trafiliśmy dosyć przypadkowo szukając czegoś do zagrania po skończeniu Super Mario: 3D World. Nie graliśmy w poprzednie części, ale zapowiedzi wyglądały na tyle zachęcająco, że postanowiliśmy ją sprawdzić.
Czwarta odsłona cyklu Pikmin stworzonego przez legendarnego Shigeru Miyamoto. W trakcie rozgrywki gracze kontrolują niewielkie grupki sympatycznych miniaturowych obcych, którzy zagubili się na nieznanej im planecie.
W grze kierujemy głównym bohaterem, który wylądował na planecie wyglądającej jak Ziemia, ze wszystkimi elementami ludzkiej urbanistyki, natomiast bez samych ludzi. Do tego dochodzi fakt, że wszystko jest OGROMNE, przynajmniej dla naszego bohatera. Okolicę zamieszkują przeróżne stwory, które musimy pokonać (lub ominąć) by zebrać błyszczące przedmioty, które posłużą nam za paliwo do statku, by wrócić do domu.
Nie musimy robić tego wszystkiego sami - do pomocy mamy lokalne stworki, pikminy, które wyglądają jak kwiatki. Z biegiem gry ilość pikminów w drużynie oraz ich różnorodność wzrasta, dzięki czemu będziemy mogli pokonywać nowe przeszkody i łatwiej zwalczać nowych przeciwników. Mechanika rozgrywki jest dosyć specyficzna: rzucamy pikminami w przeciwników, by ich zaatakować, w przedmioty, by zanieść je do bazy, czy w elementy otoczenia, by coś wykopać z ziemi lub opuścić most.
I tu pojawia się problem: by przejść dalej, zazwyczaj trzeba najpierw pokonać znajdujących się w okolicy przeciwników. Nie dość, że stworki same w sobie bywają słodziakami, to jeszcze pikminy, którymi w nich rzucamy są urocze i smutno jest obserwować, jak jedni i drudzy… giną. Nie ma krwi, ale efekt i tak jest spektakularny.
Na początku staraliśmy się omijać wszystkich i wszystko, bo po jednym zdecydowanym obrzuceniu i załatwieniu stwora przeze mnie, Kasia się popłakała. Mimo wszystko chciała grać dalej, bo sama gra jej się podobała, ale omijanie stworów było trudne, na dodatek co chwilę zjadały nam po kilka pikminów.
W pewnym momencie Kasia stwierdziła, że skoro stwory nic się nie nauczyły i ciągle zjadają nam nasze pikminy, które uwielbiamy najbardziej na świecie, to te stwory niestety, ale muszą… umrzeć. Potem w ogóle udało się ogarnąć, że pikminy tak do końca nie giną, bo jeśli zanieśliśmy truchło ubitego przeciwnika do bazy, to odzyskiwaliśmy zjedzone stworki.
Tak więc trochę nam to zajęło, ale przeszliśmy od płaczu na widok pikminów tłuczących jakiegoś stwora, do Katarzyny akywnie obrzucającej go całą zgrają, bo mu się należało. Tracenie kilku pikminów przez przypadek, na przykład gdy spadły nam w przepaść, też już nie było problemem, bo w bazie mieliśmy ich mnóstwo i łatwo można było uzupełnić ekipę. A przecież z odchłani też mogłyby jakoś kiedyś wrócić, co nie?
Tak czy inaczej bardzo nam się ta gra spodobała - Kasia często sama przypominała, że chciałaby pograć. Przeszliśmy ją w całości aż do samego końca, łącznie z bonusowymi aktywnościami i medalami. Możemy śmiało polecić ją każdemu, kto lubi ciekawą rozgrywkę, proste łamigłówki, i dobrą zabawę.